westchnienie, poczem postać opadła na ziemię.
— Halefie, oto pierwszy, — zwiąż go! — szepnąłem, śpiesząc ku drzwiom.
Zjawił się drugi. Nie pytał o nic. Odwiodłem go od wejścia i wymierzyłem mu dwa uderzenia z takim samym skutkiem, jak poprzednio. Z trzecim byłem już mniej ostrożny. Skoro się przyczołgał i stanął przede mną, powaliłem go uderzeniem ztyłu, ukląkłem na nim i złapałem go za ręce. Był tak przerażony, że się wcale nie bronił.
— Halefie, światła!
— Zaraz, sihdi! — odparł mały głośno. — Trzymasz go mocno?
— Tak.
— Zaczekaj chwilę!
Potarł zapałkę; gałęzie stanęły w ogniu, rzucając jaskrawy odblask na cały szałas. Ojciec Korzeni leżał związany na ziemi; obok niego drugi kompan, ja zaś trzymałem za kark Aftaba. Ujrzawszy twarz moją w świetle ognia, zaklął siarczyście i zaczął się szamotać. Ledwo to Halef zauważył, przyskoczył doń i rzekł:
Strona:Karol May - Sillan I.djvu/97
Ta strona została uwierzytelniona.