rowane na Halefa; mądre zwierzęta wiedziały, o co chodzi. Właśnie obydwaj jeźdźcy gnali z przeciwnych stron naprzeciw siebie, gdy rozległ się okrzyk Halefa:
— Litaht, Iitaht!
Hadżi przedzielił te dwa słowa urwanym świstem. To był znak. Konie w pełni galopu. Wypięte grzbiety, błyskawiczne dotknięcie nogami ziemi i ponowny skok — — jeźdźcy, zataczając szeroki łuk, wylecieli z siodeł i z grzechotem runęli na rozrzucone dokoła kańczaste cegły. Konie stanęły bez ruchu; strąceni leżeli cicho; również gospodarz i trzeci Beduin narazie znieruchomieli; po chwili jednak pośpieszyli ku leżącym na ziemi. Na twarzy Halefa malował się wyraz dumnej radości.
— No i co powiesz o tem, sihdi? — zapytał. — Jak są ogiery tresowane.
— Świetnie — odrzekłem. — Ale sądzę, że jeźdźcy doznali obrażeń!
— Wszystko mi jedno. Co im do naszych koni! Ostrzegłem ich, jesteś świadkiem, żeby dobrze zważali na swe karki. Spójrz-no, mają za swoje!
Strona:Karol May - Sillan III.djvu/86
Ta strona została skorygowana.
84