kich pozbawionych pomocy bez względu na kolor ciała — jako taki słynął wzdłuż i wszerz Stanów Zjednoczonych i poza ich granicami.
Old Shatterhand podniósł się z ziemi. Chciał przemówić, ale Winnetou skinął, nakazując milczenie. Gestowi temu towarzyszył wymowny błysk oka.
Zdala słychać było jakieś dźwięki jednostajne, które się powoli zbliżały. Były to tony moll w takcie czteroósemkowym; dwie pierwsze ósemki na małej tercji i ćwierć na prima, mniej więcej jak c c a — c c a. A następnie rozbrzmiał na wysokiej kwincie e radosny okrzyk.
Teraz usłyszeli głośny tętent, śpiew stawał się wyraźny. Było to tylko jedno słowo. — totsi-wuw, totsi-wuw! — oznaczające skórę skalpu. Old Shatterhand pojął, że obaj myśliwi nie zdołali umknąć.
Wkrótce wyminęli go Szoszoni, jadąc szykiem indjańskim, jeden za drugim. Pośrodku jechali obaj jeńcy. Zabrano im broń i przytroczono lassami do koni. Jeńcy nie zdradzili się żadnem spojrzeniem, że wiedzą o bliskości ukrytego przyjaciela. Pochód zniknął. Przez krótki czas słychać jeszcze było monotonne — totsi-wuw, totsi-wuw! — potem i te dźwięki zamarły.
Winnetou odwrócił się i, nie mówiąc słowa, opuścił miejsce, gdzie stał obok Old Shatterhanda. Ten czekał. Po dziesięciu minutach wróci