czas cały wysiłek obróciłby się wniwecz. Mocno przywarłszy do piasku, przybliżył oczy ku ziemi. Pocichu, pocichu wzniósł skraj płótna. Teraz mógł zajrzeć.
Zdziwiło go to, co ujrzał. Nie było tu bowiem ani jeńców, ani żadnego Szoszona. Tylko sam wódz siedział na sierści bawolej, ćmił kinnik-kinnik o ostrym zapachu, składający się z tabaki i liści dzikich konopi, i spoglądał poprzez napół otwarte wejście na ożywioną scenę, rozgrywającą się dookoła ogniska. Był do Old Shatterhanda zwrócony plecami.
Biały wiedział, co powinien uczynić, ale chciał się uprzednio porozumieć z Apaczem. Opuścił więc płótno, odwrócił się od namiotu, wyrwał źdźbło trawy i w opisany powyżej sposób wsunął pomiędzy oba kciuki. Rozległo się ciche jednorazowe ćwierkanie.
— Tho-ing-kai — to świerszsz śpiewa — odezwały się głosy Szoszonów z obozu.
Gdybyż wiedzieli, co to za świerszcz! Ćwierkanie oznajmiło Winnetou, że ma się zbliżyć do Shatterhanda. Apacz zachowywał się jednak, jak poprzednio, dopóki nie wszedł w cień namiotu, gdzie nie docierały spojrzenia Szoszonów. Położył strzelbę w trawie, opuścił się i podkradł co rychlej do namiotu.
— Poco zawezwał mnie mój brat? — szepnął.
— Gdyż musimy zmienić plan — odparł
Strona:Karol May - Syn niedźwiednika Cz.1.djvu/142
Ta strona została skorygowana.
141