Jemmy nachylił się i dwoma cięciami uwolnił Wohkadeh. Indjanin zerwał się na równe nogi, skoczył na jednego z wrogów, ujął za kark, powalił i cisnął na drugi brzeg, gdzie leżał jego nóż. Niktby się po nim nie spodziewał takiej siły. Skoczyć za swoją ofiarą, schwycić nóż prawą ręką, klęknąć na wrogu i uchwycić lewą ręką za czub — to było dziełem jednej chwili.
— Help — help — for — God’s sake — help! — ryczał przerażony biały.
Wohkadeh podniósł nóż do śmiertelnego ciosu. Jego błyszczące oko spoczęło na wykrzywionej przerażeniem twarzy wroga — i ręka z nożem zwisła.
— Czy lękasz się? — zapytał.
— Tak. O przebaczenia, o łaski!
— Powiedz, że jesteś psem!
— Chętnie, bardzo chętnie! — — Jestem psem!
— Żyj więc we własnej hańbie. Indjanin umiera odważnie i bez skargi, ty natomiast błagasz o zlitowanie. Wohkadeh nie może nosić skalpu psa. Biłeś mnie, zato należy mi się skóra twej czaszki, wszelako parszywy pies nie może obrazić czerwonego. Uciekaj! — Wohkadeh brzydzi się tobą!
Kopnął go nogą. Niebawem biały znikł z oczu. Wszystko to odbyło się szybciej, niż można opowiedzieć. Brake leżał na ziemi, trzej inni przy nim. Pozostali czem prędzej umknęli,