zawartość izby, z wyjątkiem oczywiście tego, co zamierzali zabrać na drogę. Schowano więc także skóry niedźwiedzie. Była między niemi jedna, szczególnie piękna i wielka. Kiedy Jemmy oglądał skórę z podziwem, Marcin wyrwał mu ją z ręki i rzucił do zagłębienia.
— Precz z tem! — rzekł. — Nie mogę patrzeć na to futro, nie uprzytamniając sobie najokropniejszych godzin swego życia.
— Brzmi to tak, jakgdybyś miał za sobą bardzo długie życie, lub cały szereg najokropniejszych przeżyć, mój chłopcze.
— Być może istotnie przeżyłem więcej, niż niejeden stary trapper.
— Oho, co za fanfaronada!
Oczy Marcina spojrzały gniewnie na grubasa, poczem zapytał:
— Mniema pan zapewne, że syn pogromcy niedźwiedzi nie ma sposobności do przeżyć? Zapewniam pana, że już jako sześcioletni smyk mocowałem się z drabem, który żył w futrze przez pana podziwianem.
— Sześcioletni bęben z grizzly takiej mocy? Wiem, że dzieci Zachodu są strugane ze zgoła innego drzewa, niż bębny, które w miastach opierają nóżki na kominkach ojców. Widywałem niejednego chłopca, który w New-Yorku byłby strzelcem abecadła, tu zaś obchodził się z rifle, jak stary. Ale — hm! Jakże się to wtedy miało z owym niedźwiedziem?
Strona:Karol May - Syn niedźwiednika Cz.1.djvu/69
Ta strona została skorygowana.
68