Strona:Karol May - Syn niedźwiednika Cz.1.djvu/98

Ta strona została skorygowana.

Nieznajomy roześmiał się i odparł:
— Prawda, odrazu zauważył pan, że jestem nowicjuszem na Dalekim Zachodzie?
— Tak, odrazu poznać, że pan nie ma zielonego o Zachodzie pojęcia. Z pańską odświętną strzelbą możesz śmiało iść na wróble. Nawet mój kłusak poznałby, że uzbrojenie dźwigasz na ciele dopiero kilka dni. Musiał pan przybyć tutaj w licznem towarzystwie i należysz zapewne do grupy turystów. Gdzie master się rozstał z koleją?
— W St. Louis.
— Co? Tak daleko na Wschodzie? Nie może być! Jak długo jest pan na Zachodzie?
— Tym razem od ośmiu miesięcy.
— O proszę, nie bierz mi tego za złe, ale żaden żandarm w to nie uwierzy. Założę się, że jest pan nauczycielem lub profesorem i jeździsz z kolegami, aby zebrać rośliny, kamienie i motyle. Pozwól, że ci udzielę dobrej rady. Zmykaj pan stąd czem prędzej! To nie jest miejsce odpowiednie dla pana. Życie każdej chwili wisi tutaj na włosku. Pan nawet nie wyobrażasz sobie, co za niebezpieczeństwo ci grozi.
— O, wiem bardzo dobrze. Naprzykład tu wpobliżu obozuje czterdziestu Szoszonów[1].
Heavens! Czy podobna? Teraz naprawdę nie wiem, co o panu mniemać!

— Mniemaj, master, że tak samo, jak panu,

  1. Indjanie-Węże.
97