da. Bynajmniej nie godził się z jego postępowaniem.
— Nie bierz mi za złe, sir, że mam pewne zastrzeżenia, — rzekł wreszcie. — Postąpił pan wobec tych drabów jako przyzwoity człowiek, ale taka przyzwoitość nie jest tutaj na właściwem miejscu.
— Dlaczego? Czy aby sądzi pan, że Indjanin nie poznaje się na szlachetnem postępowaniu? Znałem wielu czerwonoskórych, którzy mogliby świecić wzorem dla białych.
— Być może. Ale nie należy ufać zbytnio tym Upsaroca. Pragną za wszelką cenę zdobyć nowe leki — nie cofną się przed niczem. Mieliśmy ich już tak doskonale w rękach. Nie mogli się ani cofnąć, ani iść naprzód. Łatwo było ich zgasić, jak się gasi kilka nędznych szczap. Teraz natomiast jest pan zmuszony do piekielnej muh-mohwa, a kto pana zapewni, że ten olbrzym nie powali cię i nie zakłuje?!
— Pah! Dotychczas nigdy nie łaknął pan krwi. Hańbą byłoby zastrzelić ich, skoro mieliśmy nad nimi taką przewagę i skoro zwabiliśmy ich w pułapkę, w której ani bronić, ani ruszać się nie mogli. Nie wspominam już o tem, że jesteśmy chrześcijanami, a nie poganami.
— Hm, co tu wiele mówić, ma pan słuszność, jako chrześcijanin i jako człowiek wogóle. A le, czyż musielibyśmy ich odrazu zabić? Byli
Strona:Karol May - Syn niedźwiednika Cz.2.djvu/115
Ta strona została skorygowana.
111