nie mógł wydobyć żadnego dźwięku. Broń wypadła mu z ręki, oczy latały zezem, szczękał zębami.
Krótki szmer — i ukazał się łeb szarego niedźwiedzia, grizzly. To rozwiązało język Boba.
— Uciekać, uciekać! — krzyczał. — Masser Bob uciekać na drzewo.
Jednym susem znalazł się przy wiotkiej brzozie i wspiął na górę ze zręcznością wiewiórki.
Marcin zbladł, ale bynajmniej nie z trwogi. Szybkim ruchem schwycił strzelbę murzyna i ukrył się za grubym bukiem. Oparłszy strzelbę o pień, wziął w ręce własną dubeltówkę, którą zawiesił był na plecach.
Niedźwiedź powoli wysuwał się z krzewiny. Z początku spojrzał małemi ślepiami na Boba, który rękoma trzymał się niższych gałęzi brzozy, a następnie na nieco bardziej oddalonego Marcina. Opuścił łeb, rozwarł paszczę i wywiesił ozór. Zastanawiał się, z którym z wrogów zacząć. Poczem powoli, i chwiejąc, podniósł się na tylne łapy. Był wysoki na pewno na osiem łokci i rozsiewał ów przenikający zapach, właściwy wszystkim drapieżnikom puszczy.
Nie upłynęła jeszcze minuta od chwili, kiedy Bob zerwał się na nogi. Skoro murzyn zobaczył olbrzyma w odległości czterech kroków, krzyknął:
Strona:Karol May - Syn niedźwiednika Cz.2.djvu/44
Ta strona została skorygowana.
40