— O, biada! Mogło się źle skończyć. Nie miał pan broni. Cóż więc uczynił niedźwiedź?
— Coś, czego mógłby zaniechać bez wyrzutów sumienia. Mianowicie wspinał się wślad za mną.
— Ach, w takim razie, na szczęście, nie był to grizzly.
— To mnie nie obchodziło. Wówczas niedźwiedź był dla mnie niedźwiedziem. Trzymałem się kurczowo pnia i spojrzałem nadół. Niedźwiedź podniósł się, objął pień i powoli zaczął się wspinać. Stanowiło to zapewne niezłą zabawę, gdyż wielce zadowolony mruczał coś pod nosem, jak kot, ale głośniej. Ja zaś mruczałem nietylko ustami, lecz całą osobą z ogromnego naprężenia, z jakiem się trzymałem. Niedźwiedź zbliżał się coraz bardziej. Nie mogłem już dłużej pozostać na swojem stanowisku Musiałem wspiąć się wyżej. Ledwo jednak podniosłem rękę, aby położyć wyżej, — straciłem równowagę. Wprawdzie schwyciłem się odrazy za pień, ale siła przyciągania matki-ziemi nie wypuściła już ofiary ze swych szpon. Mogłem sobie tylko pozwolić na krótkie przerażone westchnienie, poczem zleciałem, niczem młot dwudziestocentnarowy, z taką siłą na niedźwiedzia, że poleciał ze mną. Runął na ziemię, a ja, na niego.
Mały Sas opowiadał z taką werwą i tak
Strona:Karol May - Syn niedźwiednika Cz.2.djvu/68
Ta strona została skorygowana.
64