Strona:Karol May - Syn niedźwiednika Cz.2.djvu/71

Ta strona została skorygowana.

mu się wybazgrałem, że zostawiłem buty. Przedewszystkiem musiałem obmyć twarz z gliny. Poszedłem do strumyka, płynącego za domem, i zmyłem z siebie wszystko, co było zbyteczne dla mego zewnętrznego człowieczeństwa. Poczem wróciłem do tropu niedźwiedzia. Atoli to bydlę wcale jeszcze nie uciekło. Siedziało pod drzewem i oblizywało się smacznie.
— Z gliny? Pah! — rzekł, potrząsając głową Jemmy. — O ile znam te zwierzęta, wiem, że szukałyby przedewszystkiem wody.
— Wcale mu to w głowie nie postało, gdyż był mądrzejszy od pana, master Jemmy. Niedźwiedź namiętnie lubi słodycze. Napomknąłem już o drewnianych kadziach, w których wyparowywał się sok cukrowy. Niedźwiedź był tak mało zbudowany przygodą, że pragnął tylko jak najprędzej uciec. Po drodze skoczył do jednej z owych kadzi i przewrócił ją. Zapach cukru wyparł z pamięci niedźwiedzia upadek z drzewa, dół z gliną i mnie. Zamiast stosować się do mego farewell, rozłożył się wygodnie pod drzewem i zaczął zlizywać słodycz z gliny. Był tak zajęty swoim, jak to mówią, sympozjonem, że nie zauważył, jakem się powoli wkradł do domu. Teraz byłem bezpieczny i uzbrojony we flintę. Ponieważ bestja siedziała na tylnych łapach, ja zaś mogłem tak długo celować, ile tylko chciałem, więc kula nie mogła chybić. Istotnie ugodziła niedźwiedzia w owe miejsce, gdzie według

67