się powoli, tworzyły baseny o coraz to niższej temperaturze. Na dole wreszcie krystaliczny płyn przelewał się przez brzegi basenu i wpadał następnie do rzeki Kraterów.
Jak djabeł przy aniele, stał przy tej pięknej piramidzie ciemny, obszerny, prawie okrągły stwór o niechlujnym wyglądzie. Stanowił niejako wał z mocnej masy, wał, na którym wznosiły się najrozmaitsze kształty szczątków wulkanicznych. Wyglądało to, jakgdyby jakieś dziecko z rodu olbrzymów bawiło się głazami bazaltu i wyłamywało je w najdziwaczniejsze formy, aby przymocować do okrągłego wału.
Wał ten miał średnicę dwudziestometrową i stanowił naturalne obramowanie otworu, którego ziejąca ciemna paszcza nie obiecywała nic dobrego.
To był krater wulkanu. Zwężając wewnątrz, naraz na pewnej głębi się rozszerzał. Oglądany z góry, miał kształt dwóch lejków, połączonych ostremi końcami.
Skoro zaczynał szumieć i szemrać bajeczny gejzer, podnosił się również szlam w pobliskim ciemnym kraterze. A kiedy na górze strumień wody rozsypywał się i spadał, zaczynała także opadać roztopiona lawa, unaoczniając podziemny związek między gejzerem a wulkanem. Tak to duchy podziemne rozdzielały gorące masy, wypełniając krystaliczną wodą gejzer, a odcedzone resztki wyrzucając przez krater
Strona:Karol May - Syn niedźwiednika Cz.3.djvu/48
Ta strona została skorygowana.
48