Strona:Karol May - Syn niedźwiednika Cz.3.djvu/70

Ta strona została skorygowana.

rozbrzmiewały z otworów pojęki i świsty, jakgdyby jęczały dusze potępieńców.
Kats-angwa! — To straszne! — zawołał Mężny Bawół.
— No, — zapytał, uśmiechając się, Winnetou — czy mój brat i teraz nazwie ten otwór „Ustami Niebios“?
— O, nie! Oby wszyscy nasi wrogowie byli na dole pogrzebani! Czy nie lepiej opuścić tę miejscowość?
— Tak, ale właśnie nad Paszczą Piekła rozbijemy obóz.
Uff! Czy tak dyktuje konieczność? Zapach jest obmierzły.
— Prawda. Lecz paszcza wyła na dziś po raz ostatni. Nie zatruje więc nosów Szoszonów.
Apacz zaprowadził swoich towarzyszów wzdłuż zbocza do miejsca, gdzie brzeg składał się z miękkiego kamienia i z ziemi. Tu ukryte moce działały aż do góry. Całą ścianę skalną wchłonął przed wieki krater; miękka ziemia obsunęła się i utworzyła nasyp, pokryty gęsto zgniłem napoły drzewem i pojedyńczemi skałami.
Góra była stroma i nie wydawała się niebezpieczną. Pełno tu było siarkowo zabarwionych otworów, z których buchała para; widocznie ziemia była terenem kraterów.

70