— Nie. Czemu się o nich pytasz?
— Ponieważ mąż zakazał ci wpuszczać obcych do budy.
— Nie było tutaj nikogo, ani wczoraj, ani dzisiaj. Żyjemy tak samotnie, że rzadko kto do nas zagląda.
W tem zabrzmiał przeraźliwy, rozdzierający uszy, wrzask. Gospodyni mówiła szybko dalej, aby odwrócić naszą uwagę, ja jednak spytałem:
— Słuchajno! Kto to krzyknął?
— Nic nie słyszałam.
— Ale ja słyszałem bardzo wyraźnie.
— To pewnie jakiś ptak.
— Nie, to był człowiek. Czy rzeczywiście nikogo niema u ciebie?
— Jestem zupełnie sama.
Przytem skinęła ku drzwiom na konakdżego. Spostrzegłem to, odwróciłem się i wyszedłem.
— Panie! — zawołała za mną. — Dokąd idziesz?
— Do szopy.
— Tego ci nie wolno!
— O! Chcę zobaczyć, kto krzyczał.
Na to konakdżi zastąpił mi drogę, mówiąc:
— Zostań tutaj, effendi! Słyszałeś przecież, że nikomu obcemu...
Nie dokończył. Krzyk znowu zabrzmiał głośniej i niebezpieczniej, niż przedtem.
— Czy słyszysz? — odpowiedziałem. — To wygląda zupełnie tak, jak gdyby się ktoś w niebezpieczeństwie znajdował. Musimy zajrzeć.
— Tego ci przecież nie wolno...
— Milcz! Nikt nie śmie przeszkadzać mi w tem, co mnie się podoba zrobić.
Spróbował jeszcze raz mnie zatrzymać, kobieta także, lecz bez skutku. Towarzysze udali się za mną, a za nimi konakdżi z gospodynią. Oboje szeptali coś z sobą, przyczem on przybrał minę bardzo strapioną.
Odemknąłem jedną budę, ale nie znalazłem w niej nic prócz rozmaitych rupieci. Gdy zbliżaliśmy się do dru-
Strona:Karol May - Szut.djvu/101
Ta strona została skorygowana.
— 83 —