Strona:Karol May - Szut.djvu/119

Ta strona została skorygowana.
—   99   —

— Milcz! — przerwał mi gwałtownie. — Dlaczego trapi mnie gorączka! Czemu jestem tak osłabiony, że muszę dać sobie broń wydrzeć z ręki! Posłuchaj, co ci teraz powiem!
Podniósł się zwolna. Oczy iskrzyły mu się jak u pantery. Cofnąłem się mimowoli.
— Boisz się m nie? — szydził. — O to rzeczywiście okropne mieć we mnie wroga!... Allah, Allah! Już znowu pali! Widzę, ogień się zbliża! Idzie, idzie coraz to bliżej; gore, gore!
Upadł i wył w dalszym ciągu. Przytomność umysłu zniknęła i gorączka opanowała go znowu. Odór był w izbie nie do wytrzymania. Odetchnąłem głęboko, znalazłszy się na świeżem powietrzu.
Kto widział umierającego w ten sposób człowieka, ten nigdy tego nie zapomni. Dziś jeszcze przejmuje mnie zgroza na myśl o owym wieczorze. Czem jest człowiek, że się waży powstawać przeciw prawu boskiemu?
Zegarek mój wskazywał dziesiątą godzinę. Ponieważ Turek liczy godziny od chwili zachodu słońca, który dnia tego przypadł na pół do ósmej, więc według miejscowej rachuby czasu było pół do trzeciej. Napoiliśmy konie w potoku i zaprowadziliśmy je do budy.
— Panie, gdzież my zostaniemy, ja, żona i konakdżi? — zapytał gospodarz.
— Idźcie do koni! — odrzekłem.
— Nie, nie! Sam powiedziałeś, że niedźwiedź może się dostać do budy. Pójdziemy do izby, a jak niedźwiedź nadejdzie, umkniemy na strych i wciągniemy tam drabinę. Mibareka niech sobie pożre!
To, co nazwał drabiną, było ponacinaną belką. Stała w izbie, nad którą znajdowała się warstwa luźnych drągów, tworzących powałę.
Zagasiliśmy ogień, poczem tych troje uciekło czemprędzej do izby. Osko i Omar udali się do koni, otrzymawszy odemnie wskazówki, jak się mają zachować.
Następnie wyruszyliśmy obaj z Halefem. Hadżi przekonał się najpierw napewno, że go strzelba nie