Strona:Karol May - Szut.djvu/120

Ta strona została skorygowana.
—   100   —

zawiedzie. Ja wziąłem z sobą tylko rusznicę; sztuciec nie przydałby się na takiego niedźwiedzia.
— Teraz powinien ten hultaj być już tam, gdy przyjdziemy — rzekł Halef. — Tak ciemno, że dostrzeglibyśmy go dopiero, gdybyśmy przed nim stanęli.
— Dlatego nie możemy teraz iść prosto. Wiatr stąd pociąga i zwierz zwęszyłby nas niezawodnie. Okrążymy dokoła tak, że przyjdziemy prawie od strony przeciwnej.
Zbliżając się w ten sposób na miejsce, zachowaliśmy jak największą ostrożność, ponieważ niedźwiedź mógł się nie tylko tam już znajdować, lecz nadejść z tej samej strony.
Trzymając strzelby w pogotowiu, przystawaliśmy często, by nadsłuchiwać. Jeżeli był już przy szkielecie, to dałoby się słyszeć mlaskanie i chrupanie kości. Nie dochodziło nas jednak nic prócz lekkiego szelestu wiatru w koronach drzew.
Wreszcie zbliżyliśmy się tak, że wyjrzawszy z poza rogu, dostrzegliśmy trupa końskiego. Nieźwiedzia przy nim nie było. Wydrapaliśmy się na leżący nieopodal złom skalny, o podwójnej wysokości dorosłego mężczyzny; zabezpieczał więc nas przed bezpośrednim atakiem drapieżcy. Głaz był mchem porosły i tworzył wygodne podłoże. Zajęliśmy miejsca obok siebie i czekaliśmy, kto przyjdzie.
— Zihdi — szepnął Halef. — Czy nie byłoby lepiej się rozdzielić?
— Pewnie; moglibyśmy wziąć z dwu stron niedźwiedzia.
— Więc zróbmy tak.
— Nie, gdyż ty nie doceniasz niebezpieczeństwa, a to zawsze jest błędem. Twoja pewność siebie może cię łatwo pchnąć do czegoś nierozważnego. Przedewszystkiem żądam, żebyś strzelał dopiero wówczas, gdy ci na to pozwolę.
— Więc chcesz strzelić przedemną?
— Tak, ponieważ moja kula z pewnością skórę przebije, a co do twojej jest to wątpliwe.