Strona:Karol May - Szut.djvu/125

Ta strona została skorygowana.
—   105   —

nym, żeby miały stowarzyszenia, otrzymałby pewnie tytuł członka honorowego w jakimś klubie atletów. Ale mimo wyrazistości, z jaką nam się teraz przedstawiał, odjąłem strzelbę.
— Allah, Allah! Strzelajże, strzelaj! — krzyknął Halef niemal że głośno.
— Ciszej, ciszej, bo cię usłyszy!
— Ależ czemu nie strzelasz?
— Czy nie widzisz, że zwrócony do nas plecyma?
— Cóż to szkodzi?
— Strzał jest niepewny. Niedźwiedź zerka ku domowi. Czyżby zwietrzył już konie? Bardzo możliwe. Odwrócił się od uczty, a to mnie zastanawia. Musimy zaczekać, dopóki się nie odwróci; potem... do pioruna! A ty co znowu!
Wydałem głośno już ten okrzyk gniewu. Hadżi nie mógł już zapanować nad sobą, złożył się tak szybko, że powstrzymać tego nie zdołałem i wypalił. Zaraz potem wystrzelił raz drugi, ale nierozumnie, bo wyprostowanej postaci nie było już widać.
Nie zważając na wybuch mojego gniewu, zerwał się, wywinął wystrzeloną strzelbą w powietrzu i krzyknął:
— Nusret, safer, elmisz dir, miteweffa dir. — Zwycięstwo, tryumf, nie żyje, poszedł!
— Czy będziesz milczał, ty kruku złowróżbny? Spłoszyłeś niedźwiedzia!
— Spłoszyłem? — zawołał, starając się wyrwać, gdyż chwyciłem go za pas. — Położyłem go trupem. Przecież widzę, że leży.
Wyrwawszy mi się, podskoczył znowu i krzyczał, ile mu głosu starczyło:
— Omarze, Osko, słuchajcie, coza rozkosz niebiańska! Słuchajcie okrzyku przyjaciela i uważajcie na surmy mej wspaniałości! Zastrzeliłem niedźwiedzia, wyprawiłem go do jego ojców i dziadów, ja hadżi Halef Omar Ben hadżi Abul Abbas Ibn...
Nie mógł już krzyczeć dalej, gdyż i ja się zerwałem, pochwyciłem go za kark z tyłu i przygniotłem do