chać, ani widać. Zauważyłem tylko, że niedźwiedzia już nie było przy zwłokach konia.
Mimo to należało być bardzo ostrożnym. W jego wieku można się było spodziewać po nim tyle chytrości, że się wprost na mnie nie rzuci, lecz skrycie obejdzie kamień dookoła. Byłoby to dla mnie niebezpieczne, gdyż jeśliby wyszedł z za rogu, spotkalibyśmy się z tak blizka, że mógłby mnie łapą dosięgnąć. Dlatego odsunąłem się w bok na kilka kroków od skały tak, że miałem równocześnie na oku ją i trupa końskiego.
Nadsłuchiwaliśmy czas jakiś z wytężoną uwagą, ale bezskutecznie. W tem zabrzmiał od domu krzyk jeden, a potem drugi, a potem słowa rozpaczy:
— Puśćcie mnie, puśćcie! Precz z temi mękami! Ratunku, pomocy!
— To Mibarek! — rzekł Halef.
Chciałem odpowiedzieć, lecz nie zdołałem, ponieważ doleciał nas z tej samej strony odgłos dwu szybko po sobie następujących wystrzałów. Znałem ten osobliwy, przytłumiony huk, była to czarnogórska rusznica Oski.
— Niedźwiedź tam koło budy — zawołałem do Halefa, przyciszonym głosem. — Chodź prędko!
— Hurra! Dostaniemy go jeszcze — zawołał mały.
Zeskoczył, upadł na ziemię, poderwał się i przebiegł obok mnie. Ruszyłem za nim z tym samym pośpiechem. Zaledwie jednak ubiegłem kilka kroków, poczułem w kostce ukłucie. Skok ze skały zaszkodził nodze widocznie. Musiałem cwał zmienić w kłus umiarkowany. Robiłem przytem wielkie kroki nogą zdrową, a chorą dosuwałem ostrożnie, dotykając ziemi tylko palcami.
Nieopisanie przeraźliwy okrzyk przerwał znów ciszę nocną. Czy to był Mibarek, czy Halef, który teraz niewątpliwie był już koło domu? Czyżby nieostrożny hadżi wpadł niedźwiedziowi prosto w łapy? Zdjęła mnie o małego trwoga, która mi pot wycisnęła wszystkimi porami. Zniknął już wzgląd na nogę i gnałem, jak tylko mogłem najprędzej.
W tem zabrzmiały także głosy Oski i Omara i znowu
Strona:Karol May - Szut.djvu/127
Ta strona została skorygowana.
— 107 —