wystrzał! Nieszczęściem kamień mi leżał na drodze. Nie dostrzegłem go, potknąłem się i runąłem, jak długi, na ziemię. Strzelba wypadła mi z ręki i poleciała niewiadomo gdzie.
Zerwałem się czemprędzej i rozejrzałem dokoła. Strzelby nie było widać. Nie miałem czasu szukać jej, macając po ziemi. Bałem się, że hadżi w niebezpieczeństwie i nie wolno mi było stracić ani chwili. W jego obronie rzuciłbym się był na więcej niż jednego niedźwiedzia. Pośpieszyłem więc dalej, wydobywszy nóż z za pasa.
Był to mój stary wierny gnyp bowie, o skrzywionej klindze, który towarzyszył mi tyle lat bez zawodu. Jedno dobrze wymierzone pchnięcie sprowadzało śmierć nawet u szarego grizzli; doświadczyłem już tego.
Pośpieszyłem oczywiście ku szopie.
— Osko, gdzie niedźwiedź, gdzie? — zawołałem już zdala.
— Na dworze, na dworze — odpowiedział z wnętrza.
— Czy Halef był tu?
— Tak, ale pobiegł znów za niedźwiedziem.
Stanąłem obok drewnianej ściany. Dwie deski były wyrwane.
— Tędy chciał się niedźwiedź dostać — rzekł Osko. — Dałem mu dwie kule.
— I trafiłeś go?
— Nie wiem. Deski załamały się dopiero po strzale.
— W którą stronę pobiegł Halef?
— Słyszeliśmy, że na prawo.
— Zostańcie tu i uważajcie! Zwierz może znowu nadejść.
Popędziłem w wymienionym kierunku. Drzwi do domu były otwarte, a ktoś stał w nich. Poznałem to po cieniu, który padał od postaci, ponieważ wewnątrz płonęły smolaki.
Poczułem pod nogami jakieś ludzkie ciało, potknąłem się o me, lecz nie upadłem.
Strona:Karol May - Szut.djvu/128
Ta strona została skorygowana.
— 108 —