Strona:Karol May - Szut.djvu/130

Ta strona została skorygowana.
—   110   —

ruchu z szeroko rozwartą paszczą i iskrzącemi oczyma, wlepionemi we mnie z niewysłowioną wściekłością. Potem zamknęły się one zwolna, choć usiłował je daremnie otworzyć. Drżenie przebiegło olbrzymie cielsko. Potem opadło ono na przednie nogi, które drapiąc ziemie, starały się mocno stanąć. Daremnie; zwolna i drgając, legł na boku.
Ciche, bełkocące mruczenie dobyło się jeszcze z zamykającego się pyska, nogi się wyprężyły i niedźwiedź nie żył.
— Allah akbar! — zawołał Halef, stojąc jak skamieniały na swojem miejscu. — Allah jest wielki, a ten niedźwiedź prawie taki sam wielki. Czy już nie żyje, zihdi?
— Tak sądzę.
— To było straszne!
— Dziękuj Bogu po tysiąc razy, że się tak szczęśliwie skończyło!
— Tak, niechaj będą dzięki i chwała Allahowi! Nie wyobrażałem sobie niedźwiedzia takim wielkim. On większy od lwa, największego z drapieżców!
Chciał się zbliżyć do zwierza.
— Zostań! — rozkazałem mu. — Nie jesteśmy jeszcze pewni, że już martwy. Zbadam dopiero.
Podszedłem, przyłożyłem niedźwiedziowi rewolwer do zamkniętego oka i wypaliłem dwukrotnie. Nie poruszył się wcale.
— Teraz możesz przystąpić i przypatrzyć mu się. Czy nie jest o wiele większy od ciebie? — spytałem.
— Tak, zdaje mi się nawet, że większy od ciebie. Powiadam ci: nie drżałem, gdy się znalazłem naprzeciw niego, ale serce mi bić ustawało. Miałem jeszcze tylko jedną kulę.
— A gdzie się druga podziała?
— Posłałem mu ją na dworze, gdy go po raz pierwszy ujrzałem. Pobiegł od budy do drzwi, gdzie zniknął. Widocznie go nie trafiłem. Ale druga kula wbiła mu się niezawodnie w piersi, bo znajdował się tylko o dwa kroki odemnie i stał prosto. Mogłem więc dobrze wymierzyć.