była skończona. Zdaliśmy na konakdżego, handlarza i jego żonę przysypanie jamy ziemią i wróciliśmy do domu, gdzie usiedliśmy koło ogniska.
Teraz mogliśmy już konie wypuścić z budy na paszę. Przed niedźwiedziem już nie było obawy, my zaś tak potrzebowaliśmy spoczynku. Nie mieliśmy już nic do czynienia, wzięliśmy więc siodła pod głowę, aby się przespać. Dla pewności jednak musiał jeden z nas czuwać, w tym celu postanowiliśmy zmieniać się co godzinę. Nie można było zaufać tym trojgu, zajętym teraz przy grobie.
Najpierw zbadałem nogę. Mimo troskliwego i silnego naciskania nie czułem bólu. Rusznicę po krótkiem poszukiwaniu znalazłem. Broń była przy nas, gotowa do użycia każdej chwili. Leżeliśmy tak z zamkniętemi oczyma.
Ale jeszcze raz nam przeszkodzono. Nadeszli obaj mężczyźni i kobieta, aby zabrać niedźwiedzia do domu. Przytem wpadło mi coś na myśl. Wstałem i odkroiłem tęgi kawałek sadła zwanego przez amerykańskich myśliwych bear-fat, niedźwiedzią słoniną. Wszyscy troje stali przytem, nie pytając, na co to czynię. Zauważyłem zarazem, że u lewej nogi handlarza węgli, który chodził boso, brakowało małego palca.
— Masz tylko cztery palce u lewej nogi. Jak utraciłeś piąty?
— Przejechało po nim koło mego ciężko naładowanego wozu i zmiażdżyło go. Wisiał u stopy tak, że musiałem go odciąć. Dlaczego pytasz?
— Bez żadnego zamiaru. Zobaczyłem tylko nogę i to mię zastanowiło.
— Czy weźmiesz jeszcze co z mięsa, czy też możemy je zanieść?
— Zabierzcie sobie; to wasze.
Powlekli z trudem ciężar za sobą. Towarzysze moi patrzyli na wszystko, a Halef spytał:
— Na co uciąłeś tłuszczu? Nam go już nie potrzeba.
— Może się nam bardzo przydać. W Jaskini Klejnotów będzie ciemno.
Strona:Karol May - Szut.djvu/138
Ta strona została skorygowana.
— 118 —