Tędy szedł na prawo ślad handlarza węgli. On uważał nas widocznie za takich głupich, że te ślady nie wzbudzą w nas podejrzenia.
Woda była jeszcze od wczoraj dość wielka, a łożysko niezawodnie zagłębiało się stopniowo, ponieważ brzegi nie wydawały się strome, lecz płaskie. Murawa miękka pozwalała przypuszczać, że przynajmniej tam nad wodą znajdę dokładny odcisk stopy ludzkiej.
Konakdżi o ten trop wcale nie dbał. Usiadł, wyjął cuchnący cybuch, napełnił fajkę tytoniem i zapalił. Ale jaki tytoń! Woń jego podsuwała myśl, że chyba składał się z łup kartoflanych, ogórkowych i kawałków paznokci. Należy sobie w dodatku wyobrazić człowieka, który się boi zaziębić przy myciu, po nocy spędzonej w zadymionej budzie Junaka i na zapowietrzonem łożu śmiertelnem Mibareka. Zrozumie teraz każdy, dlaczego przy nim nie usiadłem.
— Halefie — rzekłem tak głośno, że to konakdżi usłyszał — skąd się bierze ten przedział w trawie?
— To jest trop, zihdi — odparł zapytany, dumny, że może pokazać zdobyte odemnie wiadomości.
— Zwierzęcia, czy człowieka?
— Muszę się dokładniej przypatrzyć.
Poszedł z oczyma, na trop zwróconemi, kilka kroków i orzekł, potrząsając głową:
— Effendi, to był może człowiek, a może zwierzę.
— Tak! Aby to wiedzieć, nie trzeba było wcale tropu oglądać. Naturalnie, że był to człowiek, lub zwierzę. Pałac sułtana z Konstantynopola nie przeszedł się chyba tędy.
— Chcesz drwić ze mnie? Założę się, że i ty nie potrafisz odgadnąć, kto był. Sam zobacz!
— Nie potrzebuję tam chodzić, by to oznaczyć. To ślad bosego człowieka.
— Jak to udowodnisz?
— Bardzo łatwo. Czy te ślady mogą pochodzić od zwierzęcia czworonożnego?
— Pewnie, że nie.
Strona:Karol May - Szut.djvu/146
Ta strona została skorygowana.
— 126 —