Strona:Karol May - Szut.djvu/154

Ta strona została skorygowana.
—   132   —

— Bo tak lepiej zobaczysz.
— Spóźnimy się!
— Jeszcze ci nigdy dzisiaj nie było tak pilno. To jakaś bardzo tajemnicza woda.
— Jakto? — spytał ciekawie, nic nie przeczuwając.
Stałem u stóp małej kaskady i oglądałem dolne jej stopnie. Przewodnik zeskoczył z konia i do mnie przystąpił. Tamci zsiedli także.
— Przypatrz się tej paproci tam w górze! Czy nie widzisz, że jest wyrwana?
— Wcale nie.
— Ja zaś sądzę, że tędy ktoś wchodził, chciał się przytrzymać i wyrwał z ziemi roślinę.
— To może burza.
— Burza? W tym zakątku nie było nigdy burzy, ani wiatru. Nie, to był człowiek.
— A co ciebie to obchodzi?
— Bardzo wiele, bo to był ktoś nam znajomy.
— Nie może być. Któż taki?
— Junak.
Pobladł, gdy usłyszał to imię.
— Effendi, co ci z tym Junakiem? Wszak udał się do Głogowika.
— Nie, on jest na górze. Tu na dole nagromadził się strącony piasek. Junak jest nieostrożny. Skoro nam kazał powiedzieć, że udał się do Głogowika, nie powinien był być tak głupim i dotykać tego piasku bosemi nogami. Wie przecież, że zauważyłem wieczorem, iż brakuje mu palca, a tu masz wyraźny odcisk stopy o czterech palcach, jak przedtem nad brzegiem potoku. Wszedł tu na górę. A czego tam szuka?
— Effendi, to nie on! — zapewniał przewodnik trwożnym głosem. — Jedźmy dalej!
— Muszę się pierwej przekonać, kto z nas ma słuszność. Wejdę tam, aby mu się przypatrzeć.
— Panie, możesz spaść i skręcić przytem kark i nogi połamać.