Strona:Karol May - Szut.djvu/157

Ta strona została skorygowana.
—   135   —

— Pochwycimy za strzelby tylko w razie, gdybyśmy mieli do czynienia z kilkoma. Strzelać będę tylko z konieczności, a i w tedy nie będziemy zabijać. Strzał w kolano powali najzażartszego wroga. A zatem naprzód!
Ruszyliśmy, starając się jak najmniej dotykać gałęzi. Zamierzaliśmy trzymać się więcej lewej strony, lecz nie uszliśmy jeszcze daleko, kiedy doleciał nas z prawej strony szmer, który nas wstrzymał.
— Co to może być? — szepnął Halef.
— Ktoś na kamieniu nóż ostrzy. Coza nieostrożność z jego strony!
— Wszak nie przeczuwa, żeby nam wpadło na myśl tu włazić. Chodźmy dalej!
— Nie. Musimy zobaczyć, kto to. Połóż się na ziemi, teraz się już poczołgamy.
Posuwaliśmy się ku miejscu, skąd nas doszedł ten szmer i dostaliśmy się wnet na krawędź skały. Siedział tam szpieg Suef i ostrzył nóż na szorstkim kamieniu tak gorliwie, jak gdyby go czekała za to nagroda w srebrnych piastrach. Odwrócony był do nas plecyma.
Miał on w każdym razie wyglądać nas, lecz wybrał właśnie takie miejsce, że mógł nas ujrzeć stamtąd dopiero wówczas, gdybyśmy się znaleźli prawie pod nim. Oczywiście o kilka kroków dalej byłby nas już zobaczył.
— Co robić — zapytał Halef. — Czy zostawimy go w spokoju?
— O, nie! Tu rośnie mech. Wyrwij garść dobrą! Ja chwycę go za kark tak, że będzie musiał otworzyć usta, nie mogąc krzyknąć, a ty mu mech wepchniesz w usta. Ja lezę naprzód. Skoro będę od niego na długość człowieka, możesz się podnieść i rzucić na niego.
Powoli i cicho czołgaliśmy się ku Suefowi. W niewielkiej odległości za nim stało drzewo, do którego starałem się zbliżyć, ciągle bacząc na to, by pień drzewa znajdował się wprost między mną a nim.
Niebawem dostałem się do tego drzewa. Jeszcze dwie sekundy, a osiągnąłbym był umówioną odległość