zwolna ustały, a gdy ręce odeń odjąłem, był już nieprzytomny.
Dźwignąłem go i zaniosłem w zarośla. Nóż mu wypadł, a strzelba leżała obok. Skąd ją miał, trudno było dociec. Halef przyniósł jedno i drugie.
Oparliśmy go w siedzącej postawie o drzewo i przymocowaliśmy tak, że obejmował pień wygiętemi w tył rękoma. Potem obwiązaliśmy mu usta złożonym w kilkoro kawałkiem ubrania, żeby nie wyrzucił mchu z ust językiem. Należało mu krzyk obmierzić.
— Tak! — uśmiechał się Halef zcicha. — Ten dobrze zaopatrzony. Co teraz zihdi?
— Pójdziemy dalej. Słuchaj!
Zabrzmiało coś, jak odgłos kroków. Zdawało się, że ktoś zbliża się rzeczywiście do miejsca, na którem siedział Suef.
— Kto to może być? — szepnął Halef, a oczy zaiskrzyły mu się żądzą walki.
— Tylko nie zbyt nagle! — upomniałem go.
Przecisnąłem się przez krzaki i spostrzegłem olbrzymią postać Bybara obok drzewa, które poprzednio posłużyło mi za kryjówkę. Z twarzy jego czytałem zdziwienie z tego powodu, że nie znalazł Suefa. Poszedł zwolna dalej.
— Do stu piorunów! — szepnąłem. — Jeszcze dziesięć, dwanaście kroków, a zobaczy towarzyszy, spojrzawszy na dół. Uczyni to z pewnością. Chodź za mną całkiem cicho!
Szło o to, żeby się prędko z tyłu rzucić na Aladżego. Udało mi się to jeszcze w sam czas. Wzrok jego padł w dół na drogę. Ujrzawszy owych trzech, czekających tam na nas, cofnął się nagle wstecz o kilka kroków, by im się nie pokazać.
Ponieważ nie odwrócił się przytem, zmniejszyła się odległość między mną a nim w sposób dla mnie tak korzystny, że mogłem go niepostrzeżenie pochwycić. Ująć go lewą ręką za kark, a zaciśniętą pięścią prawej wyrżnąć w skroń, było dziełem jednej chwili. Padł, nie
Strona:Karol May - Szut.djvu/159
Ta strona została skorygowana.
— 137 —