głos trochę ochrypły i ufam sobie, że go naśladować potrafię.
— To zrób tak, zihdi!
— Konieczne jest do tego miejsce, obok którego musiałby przechodzić, nie spostrzegłszy nas.
— Takie miejsce znajdzie się z łatwością; jakikolwiek krzak, albo drzewo.
— Tak, ale czy mi się uda tym razem oszołomić go tak prędko?
— To wal kolbą!
— To się tak nie da odmierzyć. Mógłbym go zabić.
— Nie byłoby go szkoda. Zresztą te draby mają mocne czaszki.
— To prawda. No, spróbujmy!
— Spróbujmy, zihdi! Z przyjemnością słucham, gdy przemówisz w ten sposób.
Stał cały w płomieniach. Ten mały zuch byłby doskonałym żołnierzem. Bohater w nim siedział.
Poszliśmy cicho i ostrożnie dalej, aż dotarliśmy do miejsca, gdzie rosły obok siebie trzy krzaki tak, że można było między nimi bezpiecznie się ukryć. Wsunęliśmy się między nie, a wtedy ja zawołałem niezbyt głośno, udając ile możności głos Bybara.
— Sandar! Sandar! Bana gel — chodź do mnie!
— Szimidi gelimir — zaraz przyjdę — odpowiedziało stamtąd, gdzie się domyślałem tych ludzi.
Podstęp udawał się widocznie. Stałem w pogotowiu ze strzelbą w ręce. Niebawem usłyszałem pytanie zbliżającego się Aladżego:
— Nerede zen — gdzie jesteś?
— Burada’m — tu jestem!
Ta odpowiedź nadała krokom jego pożądany dla mnie kierunek. Usłyszałem, że się skierował wprost ku krzakom. Za chwilę zobaczyłem go nawet, wyjrzawszy po przez gałęzie. Chciał, patrząc niecierpliwie przed siebie, przejść mimo nas, ale niestety nie tak blizko, jak sobie tego życzyłem. Tu nie było się już co wahać, ani namyślać. Wyskoczyłem z zarośli.
Strona:Karol May - Szut.djvu/161
Ta strona została skorygowana.
— 139 —