Strona:Karol May - Szut.djvu/162

Ta strona została skorygowana.
—   140   —

Ujrzał mnie. Tylko sekundą zatrzymał go strach na miejscu, poczem on rzucił się, by w tył uskoczyć, ale już było zapóźno. Kolba uderzyła go tak, że runął na ziemię.
On także nie miał przy sobie strzelby, ani czekana, tylko nóż i pistolety.
— Hamdullillah! — wykrzyknął Halef niemal za głośno. — Udało się! Jak sądzisz, ile mu czasu potrzeba, aby przyszedł do siebie?
— Zobaczymy najpierw, jak z nim jest. To uderzenie zabiłoby innego.
Ledwie odczułem bicie pulsu u Aladżego. Na kwadrans przynajmniej nie było obawy o zbudzenie się z omdlenia.
— Więc nie potrzeba go kneblować — rzekł Halef. — Przywiążemy go jednak!
Użyliśmy do tego szala, służącego mu jako pas. Potem nie potrzebowaliśmy rzeczywiście zachowywać zbytniej ostrożności. Nie skradaliśmy się już dalej, lecz poszliśmy naprzód, chociaż pocichu.
Tak dostaliśmy się na miejsce, gdzie na dole droga skręcała. Tu skała także tworzyła zakręt, wskutek czego powstał wyskok kamienny, rodzaj baszty, na której umieścili się ci łotrzykowie. Z poza jednego z krzów ujrzeliśmy Manacha el Barsza, Baruda el Amazat i Junaka, siedzących na ziemi. Rozmawiali z sobą, lecz nie tak głośno, żeby ich można było zrozumieć, chociaż byliśmy już dość blizko.
To miejsce obrano doskonale do tego celu. Musieli nas zobaczyć nadchodzących, a topór rzucony z tej zasadzki roztrzaskałby niewątpliwie głowę trafionemu.
Nieco w tyle za nimi, a bliżej nas, stało pięć strzelb, ułożonych w kozła. A więc i Junak przyniósł był strzelbę. Obok leżały czekany Aladżych i proce, pożyczone od Junaka. Koło proc znajdowała się kupka ciężkich, gładkich, rzecznych krzemieni. Taki kamień, rzucony wprawną ręką, mógł śmierć sprowadzić.
Tych trzech byliśmy pewni. Siedzieli na samej kra-