Strona:Karol May - Szut.djvu/163

Ta strona została skorygowana.
—   141   —

wędzi baszty; Manach el Barsza w oddaleniu zaledwie trzech kroków. Chcąc uciekać, musieliby przebiec koło nas. Zamiar skoku w dół byłby czystem szaleństwem. Widać było, że czekali na coś z napięciem. Spojrzenia ich zwracały się ustawicznie tam, skąd mieliśmy nadejść.
Junak mówił najwięcej. Z giestykulacyi można było wnosić, że opowiadał o przygodzie z niedźwiedziem. Staliśmy długo, zanim wymówił słowo, które zdołaliśmy zrozumieć:
— Spodziewam się, że wszystko pójdzie tak, jak sobie życzycie. Te cztery draby zdolne do wszystkiego. Zaraz po przybyciu do mnie zaczęli występować jak panowie mego domu. Konakdżi opowie wam także, jak sobie z nim postąpili. Zamknęli go wraz ze wszystkimi ludźmi na całą noc do piwnicy...
— I on przystał na to? — spytał Manach el Barsza.
— Czyż nie musiał?
— Ze wszystkimi ludźmi? Czy nie mogli się bronić?
— A wy, czyście się bronili? Odjechaliście co prędzej.
— Z powodu żołnierzy, których mieli ze sobą.
— O, nie mieli ani jednego; konakdżi spostrzegł to potem.
— Do tysiąca dyabłów! Żeby to była prawda!
— Tak jest! Zwiedli was podstępem. Te łotry nietylko zuchwałe, jak jabani kediler[1], lecz także chytre jak gelindżikler[2]. Miejcie się tylko na baczności, żeby nie zwietrzyli dzisiejszej pułapki! Ten wstrętny effendi podejrzewa konakdżego, a i wobec mnie tak się wyraził. Trwa to już tak długo, a nie nadchodzą. Powinni być już tutaj. Boję się, czy nie odgadli, co ich czeka.

— Tego wiedzieć nie mogą. Nadjadą pewnie i będą zgubieni. Aladży przysięgli, że tego Niemca żywcem po-

  1. Żbiki.
  2. Łasica.