Strona:Karol May - Szut.djvu/167

Ta strona została skorygowana.
—   145   —

twoich pięknych towarzyszy, którzy chcieli nas pozabijać i sami życie swe narazili na zgubę. Będziesz tu z nimi razem dyndał na tych pięknych drzewach.
To podniosło go z ziemi. Zerwał się i zaczął krzyczeć pełen przerażenia:
— Effendi, nic nie dowiedzione, zupełnie nic. Ja jestem istotnie Junak; opowiem ci wszystko, co się stało w moim domu i koło niego i o czem mówiliśmy z sobą. Nie powiesisz chyba człowieka, który przyjął was u siebie tak przychylnie!
— No, z przyjaznego przyjęcia nie zauważyłem ani śladu. Jeśli jednak jesteś rzeczywiście Junak, to jak to należy wytłumaczyć, że znajdujesz się teraz tu, a nie w Głogowiku?
— Ja — ja chciałem kupić sobie tu soli!
— Aha! A czemu kazałeś skłamać przed nami, że udałeś się w przeciwnym kierunku?
— Bo — bo — jąkał — dopiero w drodze namyśliłem się, żeby przyjść tutaj.
— Nie okłamuj mnie ponownie! Przybyłeś tu, aby się nie dać oszukać o udział w łupie. Żałowałeś nawet, że koń nie żyje i że musisz gonić piechotą.
— Effendi, to mógł tylko konakdżi powiedzieć. Więc ten człowiek zwiódł nas i powiedział ci o wszystkiem?
— Uważaj, jakie swojem pytaniem składasz zeznanie! Ja wiem o wszystkiem. Miano mnie tutaj napaść wbrew twojej radzie. Na to pożyczyłeś proc naszym nieprzyjaciołom. Gdyby się ten napad nie udał, chciano nas zwabić do Jaskini Klejnotów i tam pozbawić życia.
Spuścił głowę, sądząc, że dowiedziałem się o tem od konakdżego, ja zaś nie myślałem odbierać mu tego przekonania.
— No, mów, odpowiadaj! — ciągnąłem dalej. — Od ciebie samego zależy, czy będę cię uważał za tak samo złego, jak tamtych. Los twój spoczywa w twoich własnych rękach.
Dopiero po chwili namysłu i walki wewnętrznej przemówił: