Strona:Karol May - Szut.djvu/171

Ta strona została skorygowana.
—   149   —

nego uważało. Ja jednak zrobiłem minę bardzo przyjazną, skinąłem łotrowi głową i odrzekłem:
— Wiele względów ważnych przemawia istotnie za tem, że nie ukrywasz przed nami prawdy. Czy mam spróbować, o ile jesteś rzetelny?
— Przekonaj się, effendi! — zawołał uradowany. — Zobaczysz, że cię nie zwodzę.
— Dobrze, w takim razie daruję ci życie. Zwiążemy cię jednak na pewien czas.
— Czemu?
— Żeby tamci nie domyślili się, żeś z nami w zgodzie. Musisz zachować pozory, jak gdybyś miał dzielić ich los.
— Ale dajesz mi słowo, że mnie odwiążecie?
— Przyrzekam ci, że wkrótce będziesz wolny; nie potrzebujesz bać się nas ani trochę.
— To mnie zwiąż!
Wyciągnął do mnie obie ręce. Halef zdjął z niego pas i skrępował mu je na plecach.
— Zaczekaj tu przy tych obydwu — rzekłem do hadżego. — Ja pójdę po towarzyszy.
Barud el Amazat leżał jeszcze nieprzytomny. Cios Halefa był więc skuteczny.
Zszedłem tą samą drogą, którą weszliśmy tutaj. Nie było powodu do dalszego badania terenu. Postępowanie moje z Junakiem nie odniosło pożądanego skutku. Pragnąłem dowiedzieć się czegoś pewnego o Szucie i o Karanirwan-chan. Mogłem wprawdzie teraz jeszcze wymusić batem zeznanie, nie miałem jednak ochoty użyć tego środka i spodziewałem się osiągnąć ten cel bez tego.
Poszedłem do Sandara. Leżał cicho, ale tętno się już wzmocniło. Musiał przyjść niebawem do siebie. Następnie udałem się na miejsce, gdzie związani byli Bybar i Suef. Ci obaj odzyskali już przytomność. Ujrzawszy mnie, zaczął Aladży zajadle nosem parskać, wytrzeszczył na mnie krwią nabiegłe oczy i próbował wyrwać się z więzów, ale napróżno.
— Nie zadawaj sobie trudu! — rzekłem do niego. —