Strona:Karol May - Szut.djvu/172

Ta strona została skorygowana.
—   150   —

Nie ujdziecie już swego losu. To śmieszne, że tacy ludzie, jak wy, bez mózgu we łbie, wyobrażają sobie, iż potrafią współzawodniczyć z effendim Franków. Dowiodłem wam, że wasze przedsięwzięcia okazały się zawsze głupimi chłopięcymi figlami. Sądziłem, że raz już kiedyś przyznacie się do swej głupoty, ale pobłażanie moje daremne. Teraz skończyła się ostatecznie nasza cierpliwość: spotka was to, co przeznaczyliście nam, tj. śmierć. Sami nie chcieliście czego innego.
Wiedziałem, że niczem tak nie zmartwię Aladżego, jak nazwaniem go głupim. Trochę strachu przed śmiercią także nic nie szkodziło. Następnie udałem się na krawędź skały, skąd mogłem dostrzec towarzyszy.
Osko mnie zobaczył i zawołał:
— Czy to ty, zihdi? Dzięki Allahowi! Tu wszystko dobrze!
— Cieszy mnie to! Rozwiąż konakdżego, żeby mógł tutaj wyleźć. Ty pójdziesz za nim i przyniesiesz wszystkie rzemienie i sznury, jakie macie przy sobie. Omar niech zostanie przy koniach.
Wkrótce wydrapali się obaj na górę, konakdżi pierwszy. Przyjąłem go z rewolwerem w ręku następującą uwagą:
— Ostrzegam cię, żebyś nie zrobił kroku bez mego pozwolenia. Masz mi być we wszystkiem posłuszny, bo w przeciwnym razie zastrzelę cię!
— Za co, effendi? — spytał przerażony. — Nie jestem wcale twoim wrogiem. Nie wiem o niczem i zachowałem się tam na dole spokojnie.
— Tylko bez słów zbytecznych! Już w twoim domu poznałem, kto ty jesteś. Ani na chwilę nie udało ci się mnie okpić. Teraz zabawa skończona. Naprzód!
Poszliśmy aż do baszty, gdzie Halef stał obok obydwu więźniów. Barud el Amazat odzyskał już przytomność. Ujrzawszy ich, wydał konakdżi okrzyk trwogi.
— No, czy to Junak, czy nie? — spytałem go.
— Allah! To on! — odrzekł. — Ale skąd się wziął tutaj?