Strona:Karol May - Szut.djvu/174

Ta strona została skorygowana.
—   152   —

— Stać! To przecież moja!
— Teraz już nie — odrzekł Halef.
— Ja jestem wasz przyjaciel!
— I to najlepszy ze wszystkich. Nie troszcz się o nic! Przyrzeczenia effendi dotrzyma.
I znowu zwrócił się do wszystkich z miną, po której domyśliłem się, że zamierza wygłosić jedną ze słynnych swoich mów. Skinąłem nań, żeby poszedł za mną i usunąłem się z widoku pojmanym.
— Panie, czemu nie chcesz, żebym do nich przemówił? — zapytał.
— Bo to nie ma celu. Jeśli odejdziemy, nie rzekłszy ani słowa, zostawimy ich tu w większej trwodze, niż gdybyśmy wygłosili wielką mowę.
— Ach, tak! Odchodzimy?
— I nie wrócimy.
— Allah! Czy mam się wyrzec nawet tej przyjemności, żeby im oświadczyć, za co ich uważam?
— Oni to już wiedzą.
— Czy mają tu zginąć z głodu i z pragnienia? Sami się nie zdołają uwolnić. A zresztą obiecałeś Junakowi, że się go odwiąże! Czy słowa nie dotrzymasz?
— Owszem! Nie obawiaj się! Węglarz wie pewnie, gdzie się znajdują i postara się czemprędzej o to, żeby ich oswobodzić.
— Czy pojedziemy do niego?
— Tak jest. Chodźcie już!
— Jeszcze chwilę, zihdi! Muszę im powiedzieć jedno słowo, bo zginę.
Powrócił do pojmanych, a ja za nim, żeby nie dopuścić do jakiego głupstwa. Stanął przed nimi, wyprostował się i odezwał się w te słowa:

— Oznajmiam wam w imieniu effendiego i mojem własnem, że przed pojmaniem i przywiązaniem was tutaj zakopaliśmy pod temi dwoma drzewami pięć jarym okka[1] prochu strzelniczego. Obok leży długi lont, który,

  1. Funt.