Strona:Karol May - Szut.djvu/178

Ta strona została skorygowana.
—   156   —

Zdziwiło mnie to. Ale jeszcze godniejszym mej uwagi wydał mi się ten stos, gdy podniósłszy oczy, ujrzałem nad szczytami gęstych, czarnych drzew koronę olbrzymiego dębu. Rozglądnąłem się, ale nie zauważyłem drugiego takiego drzewa. Czyżby to był ów dąb spróchniały, przez którego wnętrze prowadziła ukryta droga do jaskini. W takim razie pozostawał znajdujący się pod nim kopiec w jakimś związku z tą jaskinią.
W pobliżu niego zbudowane było z kamieni i pokryte mchem siedzenie, na którem dwaj mężczyźni żywo z sobą rozmawiali. Opodal poza kopcem stał koń osiodłany i obgryzał liście z krzewów. Skraj zarośli, przy których stałem, ciągnął się aż do kopca i dalej, oraz dotykał ławy, ocieniając ją gałęźmi. Gdybym tak spróbował dostać się poza nią? Może nie okazałoby się to tak trudnem, a pozwoliłoby usłyszeć coś ważnego?
Jeden z mężczyzn miał na sobie ubranie, jak się mówi u nas, miejskie. Strój jego nie zgadzał się z tem otoczeniem. Po krępej, brudno i ubogo odzianej postaci drugiego należało wnioskować, że był albo węglarzem, albo jego pomocnikiem.
Czego mógł ten człowiek, odziany niemal wytwornie, chcieć od zasmolonego węglarza? Rozmawiali z sobą, jak dawni znajomi na stopie poufałej. Postanowiłem przynajmniej coś usłyszeć z ich rozmowy.
Wróciłem się o kilka kroków i przesunąłem się w krzakach ku miejscu, na którem oni siedzieli. Nie było to oczywiście tak łatwe, jak przypuszczałem. Zarośla były zbyt gęste; musiałem więc często, aby nie zdradzić się ruchem gałęzi, czołgać się zwolna po ziemi.
Doszedłszy do skały, znalazłem się ku memu zdumieniu na dość wydeptanej ścieżynie, prowadzącej ze wzgórza. Czyżby służyła do tego, żeby się nią dostać do dębu?
Udałem się w przeciwnym kierunku i ujrzałem wkrótce blizko przed sobą mielerz, przytykający dolną częścią tak ściśle do ściany, że wyglądał jak gdyby z niej