— Czy opłaci się zamykać tu u mnie tego, którego mi macie przysłać?
— Pewnie. To, zdaje się, człowiek ogromnie bogaty.
— Nazwałeś go obcym. Więc nie mieszka tu w kraju Arnautów?
— Nie, to cudzoziemiec, Inglis.
— Ach, ci są zawsze bogaci. Czy macie go już w swej mocy?
— Jeszcze nie, ale jest pewny. Mieszka w konaku w Rugowej i czeka tam, jak się zdaje, na kogoś. Ten ktoś jednak nie przybywa. Przyjechał najętymi końmi i ze służbą; miał nawet dragomana z sobą, któremu płacił trzydzieści piastrów dziennie i utrzymanie. Ten człowiek to śmieszna postać: wysoki, chudy, nosi dwa niebieskie okna przed oczyma, ma usta jak kypek balyghy[1], i nos, urągający wszelkim opisom, długi i poobny po chyjara[2], z pozostałością, jak się zdaje, po jumruk Halebi[3]. Żyje jak sułtan i nikt nie potrafi przyrządzić mu za drogiej potrawy. Gdy otworzy sakiewkę, połyskują w niej tylko złotówki. Mimoto ubiera się jak błazen z chińskich cieniów. Ubranie ma całkiem szare, na głowie szary kapelusz, wyroki jak minareh meczetu Omajadów w Damaszku.
Usłyszawszy to, doznałem wrażenia, jakby mnie kto po twarzy uderzył. Ten opis wskazywał całkiem wyraźnie na mego przyjaciela, Anglika Dawida Lindsaya, z którym pożegnałem się niedawno w Konstantynopolu. Powiedział wtedy, że będzie za kilka miesięcy w Old England.
Wszystko się dokładnie zgadzało: ubranie, bogactwo, niebieskie okulary, szerokie usta, potężny nos... To niewątpliwie był on! Obliczałem więc w myśli, czy mógł się teraz znajdować tu w kraju Skipetarów w Rugo-