Strona:Karol May - Szut.djvu/185

Ta strona została skorygowana.
—   163   —

pół godziny będą z powrotem“. Zanim zdołaliśmy mu odpowiedzieć, lub go zatrzymać, odjechał.
— Dokąd? Czy w stronę, z której myśmy przybyli?
— Tak, zihdi!
— To wiem, dlaczego się wrócił. Chce, jak wiecie, zemścić się na Barudzie el Amazat za to, że ten wykradł mu córkę. Chociaż mieliśmy tego wroga często tak blizko, że mógł go łatwo kulą trupem położyć, nie uczynił tego. Gdy przedtem przywiązywaliśmy pojmanych, znalazł znowu sposobność do wykonania zemsty. Zaniechał tego i tym razem, bo się obawiał, że ja nie dopuszczę do popełnienia morderstwa. Pojechał z nami dobrowolnie na pozór, ale wrócił, by swój tajemny zamiar uskutecznić. Nie byłem tu obecny przeszło kwadrans i nie zdołam już ocalić Baruda. Przez ten czas dostał się już Osko na Czartową Skałę. Spróbuję jednak konno go dopędzić. Za pięć minut tam będę. Zostańcie tu, póki nie wrócę!
Dosiadłem konia i zawróciłem. Rihowi wystarczyło słowo: kawahm — prędko! Zaledwie je wymówiłem, pomknął naprzód, jak strzała. W minutę niespełna dostałem się do parowu. Kary pędził pomiędzy wązko stojącemi skałami tak, jak tylko on potrafił. Potem minęła jeszcze jedna minuta i druga, a po trzeciej ujrzałem zwłoki Manacha el Barsza. Właśnie przesadził przez nie mój kary i wbiegał we wspomniany już kilkakrotnie zakręt parowu, kiedy z góry zabrzmiał krzyk tak okropny, iż nie tylko ja drgnąłem, lecz i koń rzucił się ze strachu na ścianę skalną i tak silnie stanął dęba w cwale, że upadłby był wstecz, gdybym się był nie rzucił naprzód całym ciężarem mojego ciała. Okręciłem nim na zadnich kopytach i spojrzałem ponad siebie.
Widok, który się moim oczom przedstawił, ściął mi niemal krew w żyłach. Zajechałem tak daleko za zakręt, że baszta leżała mi wprost przed oczyma. Tuż na jej krawędzi, w tem samem miejscu, z którego runął Manach el Barsza, ujrzałem walczących z sobą dwu ludzi: