Rzeczywiście zaraz za domem pokazał nam węglarz źródło. Przed wypływem tworzyła woda mały basen, nadający się doskonale do pojenia. Obcy poszedł zwolna za nami, chciał oczywiście nie stracić ani słowa z naszej rozmowy.
Wyjęliśmy koniom z pyska wędzidła, by się swobodnie napiły. Podczas tego odezwał się węglarz, nie mogąc ukryć ciekawości:
— W te samotne okolice tak rzadko się ktoś zabłąka, że wybaczycie, iż poproszę o wyjaśnienie, kogo mam przed sobą.
— Twoje życzenie zupełnie usprawiedliwione. Jesteśmy obcy w tych stronach i przybywamy z Edreneh, aby się udać do Lesz, jak już wspomniałem na początku. A ponieważ wiesz, kim my jesteśmy, przeto zrozumiesz, że i my zechcemy usłyszeć, kim jest ten effendi, patrzący na nas z takiem zdumieniem.
Nie powiedziałem za wiele, gdyż w twarzy obcego malowało się coś więcej, niż samo zdumienie. Wzrok jego błądził między mną a karym, jak gdyby widział w nas ósmy cud świata. To że my, pewne ofiary śmierci, staliśmy teraz przed nim zdrowo i rzeźko, było snać dla jego rozumu zbyt wielką, nierozwiązalną zagadką, pomimo że już przedtem wątpił o udaniu się napadu. On i węglarz przypatrywali nam się, jak ludziom, którzy w sposób niepojęty wydostali się z nieuniknionego grobu.
— Tak, o tem się możesz dowiedzieć — odrzekł Szarka. — Ten effendi jest alim[1] z Dżakowy, podróżujący tak samo, jak wy.
— Alim! W takim razie uczęszczał na uniwersytet, a ponieważ ja także jestem alim, oczywiście alim z mojej ojczyzny, raduję się nadzwyczajnie z jego znajomości. Wygląda, jak wielki uczony, spodziewam się, że się czegoś od niego nauczę. Niechaj cię Allah pozdrowi!
Podszedłem do rzekomego alima i podałem mu rękę
- ↑ Uczony; l. mn. ulema.