jak najuprzejmiej. On podsunął mi swoją z zakłopotaniem i odrzekł:
— Tak, byłem w Stambule i uczyłem się, ale nie prowadzę chętnie rozmów uczonych.
— Czemu nie? Drzewo, które rodzi owoce, nie powinno ich zachowywać dla siebie, one przydają się na coś dopiero wówczas, gdy się je zużytkowuje. Jak drzewo nie może spożyć swoich owoców, tak wyniki twoich studyów nie są dla ciebie, lecz dla drugich, którym staną się błogosławieństwem. A więc przybywasz z Dżakowy? A dokąd zmierzasz?
— Do Kyprili.
— W takim razie powinieneś był jechać przez Perzerin i Uskub. To droga najkrótsza i najlepsza.
— Wiem o tem dobrze, ale ja jestem właściwie ehli wasf ul arc[1] i udałem się w góry, aby szukać osobliwych kamieni.
— Tak? Wyobrażałem sobie zbieranie takich kamieni jako pracę uciążliwą i brudzącą. Twój wygląd skłania mię do zupełnie innych zapatrywań. Nauka twoja jest bardzo zajmująca, gdyż pozwala nam wglądnąć w pracownię Allaha. Popatrz na tę dolinę z jej zwałami i potężnemi granitowemi ścianami! Której ibtida wakyti[2] zawdzięczać może ten kamień swoje istnienie?
Na to pytanie twarz jego spłonęła rumieńcem. Ani geologiem, ani z Dżakowy on nie był, tak jak ja nie zamierzałem w tej chwili udawać się do Ibali. Okłamywaliśmy się nawzajem serdecznie. Nie jest to wprawdzie piękne pod względem moralnym, miało jednak tutaj słuszne powody.
Myślał i myślał, aż wkońcu wygłosił słowa:
— Wszelka wiedza jest niczem w oczach Allaha. On stworzył kamienie, nie my. Dlatego nie powinniśmy zastanawiać się nad tem, jak powstały.
— Bardzo słusznie! Tylko w takim razie nie potrzeba geologów.