Strona:Karol May - Szut.djvu/193

Ta strona została skorygowana.
—   171   —

Węglarz pojmował to widocznie także, ponieważ zaśmiał się z zakłopotaniem, a starając się odwrócić moją uwagę od naukowych wiadomości alima, odezwał się w te słowa:
— Jesteście obcy w tym kraju, a jednak sami szukacie sobie drogi! To dowód wielkiej odwagi z waszej strony. Inni wzięliby przewodnika. Czemu wy nie zrobiliście tego?
Teraz dopiero sprowadził rozmowę na pożądane tory. Musiał się przecież dowiedzieć, jakim sposobem wogóle, a po drugie: czemu bez konakdżego przybyliśmy do niego.
— Waszym przewodnikom nie można zaufać — odpowiedziałem.
— Nie? Jakto?
— Mieliśmy takiego, który robił nam bardzo piękne obietnice. Miał nas aż tu przyprowadzić, ponieważ znał ciebie bardzo dobrze.
— Mój znajomy? Któż to taki?
— Oberżysta z Treska-Konak.
— Znam go istotnie. To człowiek zacny i godzien zaufania. Czemuż nie przyszedł z wami?
— Pozostał w sposób sromotny w tyle, zanim dotarliśmy do celu.
— To dziwne bardzo z jego strony. Cóż miał za powód?
— Sam zapytaj, gdy go spotkasz. Nie traciliśmy na to wiele słów. Domyślam się jednak, że znalazł towarzystwo, milsze od naszego i do niego się najprawdopodobniej przyłączył.
— Co to byli za ludzie?
— Z pewnością obcy dla ciebie.
— Przecież znam się z wielu ludźmi!
— Ale chyba nie z tymi, których ja mam na myśli, bo wydajesz mi się zacnym i uczciwym człowiekiem.
— A oni nie byli tacy?
— Nie, to złodzieje i rozbójnicy. To dwaj bracia, zwani Aladży, a z nimi jeszcze kilku innych.