Strona:Karol May - Szut.djvu/194

Ta strona została skorygowana.
—   172   —

— Aladży? — rzekł, kiwając głową. — O takiej nazwie nie słyszałem rzeczywiście dotąd.
— Ja też tak przypuszczałem.
— W takim razie dziwi mnie, że mój znajomy, konakdżi, udał się do nich. On wystrzega się wszystkiego, co się sprzeciwia prawom Koranu i padyszacha.
— Jeśli tak było dotychczas, to teraz stało się inaczej.
— A gdzież się znajdują ci zbóje?
— Z tem się oczywiście przedemną nie zdradził. Może tobie wyjawi, gdy go zapytasz.
— To powiedz przynajmniej, na którem miejscu was opuścił!
— Któż to potrafi określić dokładnie! Było to w parowie. Jechaliśmy przez tyle dolin i wąwozów, że nie liczyliśmy ich wcale.
Popatrzył na mnie z namysłem. Moja głupia odpowiedź nie zgadzała się widocznie z pojęciem, jakie sobie o mnie wyrobił.
— Gdzie zatrzymaliście się ubiegłej nocy? — dopytywał się dalej.
— U twego szwagra Junaka.
— U niego? — zawołał z serdecznem uradowaniem. — W takim razie witam was z podwójną przyjemnością! Jak wam się Junak podobał?
— Tak samo jak jego żona, a twoja siostra.
— Nadzwyczaj mnie to cieszy. To ludzie bardzo mili, chociaż ubodzy. Niewątpliwie było wam u nich dobrze?
— Tak, nikt nam nic złego nie zrobił.
Oczekiwał widocznie obszernego sprawozdania. Tymczasem ja dałem mu ostatnią odpowiedź w sposób krótki i odwróciłem się od niego. On mimoto spytał:
— Jak się to jednak tłumaczy, że konakdżi miał was do mnie właśnie zaprowadzić?
— Nie miał, lecz chciał. Mówił o nadzwyczajnej piękności okolicy, o potężnych skałach i o wielu innych rzeczach.