Strona:Karol May - Szut.djvu/206

Ta strona została skorygowana.
—   182   —

mu, podczas którego musieliby ci hultaje życie postradać. Wystrzelanoby ich z góry. To dla mnie nierozwiązalna zagadka.
— Ona się wkrótce wyjaśni.
— Naturalnie! Sam poszedłbym do baszty, albo posłałbym którego z parobków, ale nie możemy odejść. Te łotry przeklęte nie spuszczają z nas oka i trzymają palce na cynglach.
— Przekonajmy się, czy pozwolą mówić z sobą.
— Ja nie próbuję. Odważ się ty.
— Zobaczymy!
Alim zrobił ruch, jakby chciał wstać. Wtem usłyszałem rozkazujący głos Oski:
— Siadać!
Ujrzałem równocześnie, patrząc między nogi obadwu, że Osko i Omar przyłożyli strzelby do policzków. Uczony usiadł napowrót i zawołał:
— Czy nawet ruszyć się nie wolno?
— Nie, ani się odzywać. Jeszcze słowo, a strzelimy!
Obydwaj zaczęli siarczyście kląć i wyzywać; wiedziałem już, że mogę się zdać na czujność mych towarzyszy i wylazłem powoli z zarośli, aby się udać do Halefa.
— Czy słyszałeś co? — zapytał na mój widok.
— Tak, lecz o tem potem. Chodź prędko!
Poszliśmy ścieżką i spostrzegliśmy niebawem, że prowadziła, jak całkiem słusznie przypuszczałem, na górę. Skręcała w szczelinę skalną, gdzie potem przewijała się w górę zygzakami.
Upłynęło sześć do ośmiu minut, zanim dostaliśmy się na górę. Tu ujrzeliśmy wśród większych drzew liczne stosy drzewa na węgle. Odgłosy siekier świadczyły o obecności ludzi.
— To parobcy węglarza — rzekł Halef. — Jest nadzieja, że nas nie zaskoczą!
— Nie obawiam się tego. Oni są po prawej stronie, a my zboczymy na lewo, gdzie widzisz koronę dębu tam wysoko.