Strona:Karol May - Szut.djvu/207

Ta strona została skorygowana.
—   183   —

W tym kierunku siekiera umyślnie lasu szczędziła. Węglarz troskliwie nie trzebił miejsca, gdzie ukrywała się jego tajemnica. Przeciwnie, drzewa i zarośla stały obok siebie tak gęsto, że gdzieniegdzie z trudem tylko zdołaliśmy się przecisnąć.
Wreszcie dostaliśmy się do dębu. Miał bardzo znaczną objętość. Pień wydawał się zdrowy. Grube na chłopa, szeroko rozchodzące się korzenie, nie zdradzały wydrążenia. Obszedłszy jednak drzewo dokoła, zauważyłem na wysokości mniej więcej trzech ludzi dziurę, przez którą przeleźć mógł człowiek.
Najniższy konar był tak blizko ziemi, że go można było dosięgnąć rękoma. Stojąc na nim, łatwo było pochwycić drugi. Trzeci był odłamany, czy uschnięty i tam właśnie, gdzie on z pnia wyrastał, znajdował się otwór.
— Jeśli się nie mylę, to wejście jest tam, w górze — rzekłem, wskazując w tym kierunku.
— Ale jak się tam wchodzi? — spytał Halef. — Do tego trzeba drabiny, bo pień za gruby, aby móc po nim się wspinać.
— Jest i drabina.
— Gdzie? — zapytał hadżi, rozglądając się napróżno dokoła.
— Ja jej także nie widzę, ale spostrzegam zato coś innego. Przypatrz się ziemi, a zobaczysz dokładnie wydeptane ślady, wiodące tam, ku bukowej gęstwinie. Chodzili więc tam i napowrót, a w jakim innym celu, jeśli nie przynosząc i odnosząc drabinę. Ujrzysz ją natychmiast.
Poszliśmy tymi śladami, wcisnęliśmy się pomiędzy młode buczki, pokryte gęsto liśćmi i znaleźliśmy rzeczywiście przedmiot, służący jako drabina, tj. pień świerkowy, grubości ręki, na którym poucinano gałęzie w takiej odległości od ich nasady, że mogły zastąpić szczeble drabiny.
— Słusznie! Oto ona — rzekł Halef. — Teraz możemy wyleźć.
— Ale drabiny do tego nie użyjemy. Ostrożność