Strona:Karol May - Szut.djvu/208

Ta strona została skorygowana.
—   184   —

nakazuje wyrzec się jej. Mógłby ktoś nadejść, chociaż nie obawiam się o to. Skoro zobaczy przystawioną drabinę, domyśli się odrazu, że ktoś jest w dębie. Przyprowadziłem cię tu tylko dlatego, żeby ci pokazać, iż mnie przypuszczenie nie myliło.
— Ale ja się nie dostanę tam bez drabiny!
— Podniosę cię na barkach, a ty chwycisz się najniższej gałęzi.
— A ty?
— Ja ją w skoku dosięgnę.
Halef wylazł mi na barki i polazł już dalej z łatwością. Mnie udało się doskoczyć. Stojąc na drugim konarze, mieliśmy już dziurę przed nosem. Zaglądnąłem. Pień był próżny, a wydrążenie tak znaczne, że mogło pomieścić dwu ludzi. Jak się tam jednak schodziło na dół, tego dostrzec nie zdołałem.
— Niema sznurowej drabiny — rzekł Halef. — Nie sprawdza się twoje przypuszczenie co do tego.
— Tak źle jeszcze nie będzie. Przypatrz się dobrze temu otworowi i wydrążeniu. Wszystko wytarte do gładkości. Nie widać ani śladu zgniłego drzewa, ani pyłu próchna. Tędy wchodzą i wychodzą, to pewne. Rozumie się jednak, że nie umieszczono przyrządu tak, żeby go łatwo z zewnątrz można zobaczyć. Sądzę jednak, że znajdę go zaraz.
Wsunąłem w otwór głowę i ręce, wsparłem się wewnątrz na łokciach i wciągnąłem tam korpus. Zacząłem macać w wydrążeniu rękoma.
Rzeczywiście! Nad dziurą wciśnięta była w pień belka poprzeczna, której można się było chwycić rękoma, aby nogi wciągnąć do środka. Zrobiłem też to. Wisząc na belce, dotknąłem nogami drugiej, jeszcze grubszej, na której spróbowałem już stanąć. Przykucnąłem i poczułem na drzewie dwie wypukłości, których istotę zbadałem rękami. Były to bardzo grube węzły. Klęcząc na jednej nodze, spuściłem drugą i przekonałem się, że była to rzeczywiście sznurowa drabina.
— Wejdź! — zawołałem do hadżego. — Znalazłem.