Strona:Karol May - Szut.djvu/21

Ta strona została skorygowana.
—   9   —

czyliśmy byli na krótko i podążyliśmy w pierwotnym kierunku.
Jechaliśmy najpierw przez okolice otwarte, gdzie tylko tu i ówdzie pokazało się jakieś drzewo. Nasz, przedtem tak żwawy, przewodnik zamyślił się teraz głęboko. Gdy go spytałem o powód, odpowiedział:
— Panie, nie brałem bynajmniej tak poważnie niebezpieczeństwa, w jakiem się znajdujecie. Teraz dopiero zdaję sobie sprawę z waszego położenia. To budzi we mnie obawy. Jeżeli wrogowie wasi napadną na was nagle z zasadzki, będziecie zgubieni.
— Tego nie przypuszczam; będziemy się zresztą bronili.
— Nie masz pojęcia o tem, z jaką pewnością rzucają tutaj czekanem. Nikt nie zdoła uchronić się przed rzuconym czekanem.
— A ja znam człowieka, który to potrafi.
— Nie wierzę. Któż to taki?
— Właśnie ja.
— Och, och! — zaśmiał się, patrząc na mnie z boku. — To chyba żart.
— Powiedziałem całkiem poważnie. Ten człowiek, którego czekan odbiłem, godził na moje życie.
— Nie pojmuję tego. Nie umiał się pewnie obchodzić z czekanem. Idź w góry, a znajdziesz mistrzów tej broni straszliwej. Niechaj ci jaki Skipetar, albo Miridit pokaże, jak się włada toporem, a wpadniesz w zdumienie.
— Ten właśnie, z którym miałem do czynienia, był Skipetarem, a nawet Miriditem.
Potrząsnął głową z niedowierzaniem i mówił dalej:
— Jeśli ci się udało odparować jego czekan, to stał się wobec ciebie bezbronnym i ty go zwyciężyłeś?
— Oczywiście. Był w mojej mocy, a ja darowałem mu życie. On ofiarował mi za to swój topór, który mam tu za pasem.
— Już dawno w duszy podziwiałem ten niezwykle