jest wogóle wskazanem, żebyśmy obydwaj równocześnie schodzili, tego nie wiem. Zostań na górze, ja rzecz zbadam.
Zlazłem, albo raczej rzuciłem się na dół na rękach. Jak na moją niecierpliwość i czas skromnie wymierzony trwałoby to za długo, szukać nogami poprzecznych sznurów, a drewnianych poprzeczek nie było. Zwiesiłem więc nogi i spuściłem się rękami jak po linie.
Co jakiś czas powtarzały się belki poprzeczne. Nie znajdowałem się już we wnętrzu dębu, lecz w szybie skalnym. Jak on powstał, czy w sposób naturalny, czy z pomocą rąk ludzkich, to w ciemności rozpoznać się nie dało. Wreszcie dotknąłem ziemi.
Zbadałem rękami, że jestem już w dziurze bez wyjścia, szerokiej na czterech do pięciu ludzi. Teraz przydała mi się latarenka, owa flaszeczka z oliwą i fosforem, którą zawsze nosiłem przy sobie. Wydobyłem ją z kieszeni i wyciągnąłem korek, aby dopuścić tlen z powietrza. Gdy ją znowu zatkałem, wytworzyła tak silne fosforyczne światło, że zobaczyłem dość dobrze otaczające mnie ściany.
Jama była trójkątna. Dwie ściany stanowiły skały naturalne, a trzecią mur sztuczny, nie przenoszący pięciu łokci wysokości.
Oświetliwszy podłogę, przekonałem się, że także była skałą. Zauważyłem przytem linę, przywiązaną do dolnego końca drabiny sznurowej i prowadzącą w górę. Śledząc ją z latarenką w dłoni, zrobiłem odkrycie, że ta lina przechodziła przez mur na drugą stronę. To wystarczyło mi, by wiedzieć wszystko. Chciałem z powrotem leźć na górę, gdy w tem usłyszałem głos Halefa:
— Zihdi, napręż drabinę, bo się kręci!
— Ach! Schodzisz?
— Tak. Trwało mi to za długo. Myślałem, że zdarzyło ci się jakie nieszczęście.
Wkrótce był przy mnie, macał i rozglądał się dokoła przy matowem świetle latarenki.
Strona:Karol May - Szut.djvu/210
Ta strona została skorygowana.
— 186 —