Strona:Karol May - Szut.djvu/214

Ta strona została skorygowana.
—   190   —

— Już jesteś z powrotem. Pozwolisz nam więc ławkę opuścić?
— Jeszcze nie. Nie powstaniecie, dopóki koni nie dosiądziemy.
— A kiedy odjeżdżacie?
— Zaraz. Za twe przyjazne przyjęcie zostawimy ci równie przyjazną przestrogę: Zasyp twoją jaskinię klejnotów i nie próbuj wabić już do niej nikogo. Mógłby ciebie spotkać los, który innym gotujesz.
— Nie rozumiem, co chcesz przez to powiedzieć!
— Pomyśl nad tem! Jestem pewien, że mnie wkrótce pojmiesz. Gdy wrócę, pokaże się, czy posłuchałeś przestrogi.
— Masz zamiar wrócić? Kiedy?
— Kiedy będzie potrzeba; ani prędzej, ani później.
— Panie, robisz minę do mnie, jak gdybym był najgorszym człowiekiem na świecie.
— Bo też nim jesteś, chociaż są inni, którzy w złem doszli prawie tak samo daleko.
— Cóż popełniłem złego? Czy możesz mi co udowodnić?
— Przedewszystkiem jesteś kłamcą. Twierdziłeś, że nie znasz Aladżych, a tymczasem oni kilkakrotnie już byli u ciebie i tu ich nawet szukali żołnierze.
— To nieprawda. Nie słyszałem o nich, a tem mniej widziałem u siebie.
— A dlaczegóż ukrywasz ich konie?
— Ich... konie? — spytał, urywając.
— Tak. Widziałem je.
— Co? Gdzie? Czyżby ci ludzie byli tutaj bez mojej wiedzy?
— Cicho bądź! Niech ci się nie zdaje, że masz chłopców przed sobą. To właśnie, że się uważacie za mędrszych od nas, popsuło wam całą grę i nadal psuć ją będzie. Czy zaprzeczysz, że twój szwagier handlarz węgli był dzisiaj tutaj?
— Czy chciał tu przyjść? Nie widziałem go.