— On jednak utrzymuje, że był u ciebie, a potem udał się do Czarciego Wąwozu, gdzie miano na nas napaść.
— Panie, mówisz słowa okropne! Wam miałoby grozić takie niebezpieczeństwo?
— Nie nam, lecz waszym przyjaciołom. Wy nie jesteście ludźmi, którychby się potrzeba było obawiać. Ale dla twych współopryszków niebezpieczeństwo było wielkie i oni musieli mu ulec.
Zerwał się z miejsca przerażony.
— Ulec? — wybełkotał z trudnością. — Cóż się stało takiego?
— To, co oni sami zamierzali: napad, tylko z tą różnicą, że na nich napadnięto.
— Na nich? A kto?
— Oczywiście, że my. Ten mój hadżi Halef Omar i ja napadliśmy sami na nich, sześciu dobrze uzbrojonych mężczyzn. Dwaj z nich nie żyją, bo spadli ze skalnej baszty. Resztę skrępowaliśmy razem z naszym zdradzieckim przewodnikiem konakdżim. Mówimy to dlatego, aby wam dowieść, że nie boimy się tych cymbałów. Musicie pójść i rozwiązać ich, żeby dalej mogli nas ścigać. Powiedzcie im jednak, że następnym razem nie będziemy oszczędzali ich życia. Jak zaś nad nimi, taksamo nad wami zawiśnie śmierć, jeśli nie usłuchacie naszej przestrogi. Oto, co wam miałem powiedzieć. Teraz jesteście wolni.
Wzięliśmy broń i dosiedliśmy koni. Oni dwaj nie zrobili żadnego użytku ze swej wolności. Stali sztywni z przerażenia. Gdy z niewielkiego oddalenia oglądnąłem się poza siebie, ujrzałem ich jeszcze stojących.
Z polany, na której stał dom, wiodły ślady kół na południe i zachód. Ruszyliśmy w tym drugim kierunku. Ściany skalne rozstąpiły się i wjechaliśmy na drugą, większą, dolinę, o której wspominał węglarz. Brózdy były tak wyraźne, że nie trudno było ich się trzymać.
Ziemia, porosła bujnie soczystą trawą, tworzyła tu rodzaj preryi, na której nie było drzew, ani krzaków.
Strona:Karol May - Szut.djvu/215
Ta strona została skorygowana.
— 191 —