przedtem był mym przyjacielem; tak, gdyby to był nawet sam nasz effendi!
Omar okazał się w tej chwili prawdziwym synem pustyni. Oczy mu się iskrzyły, a zęby zgrzytały o siebie. O zgodliwości i łasce nie było tu nawet co myśleć. Nieubłagany ton, z jakim mówił, zrobił na nas takie wrażenie, że zachowaliśmy głębokie milczenie. Potem, jak zwykle, pierwszy zabrał głos Halef:
— Powiedziałeś nam wszystko, effendi, ale nie rozumiem jednego. Dokąd jedziemy?
— Do Rugowej, do Szuta.
— Bardzo dobrze, ale ja spodziewałem się więcej miłości bliźniego po tobie!
— Skąd taki zarzut?
— Wiesz, że mają nieszczęśliwego zawlec do jaskini i to w dodatku takiego jak ty, człowieka z Zachodu, a mimo to nie czynisz nic dla jego ocalenia.
— Nie wiem, jak się do tego zabrać — odrzekłem dość obojętnie.
— Nie? Allah! Czy tak nagle osłabły ci myśli?
— Nie zdaje mi się.
— Ale mnie się zdaje. Nic łatwiejszego, jak wiedzieć, czem pomóc temu człowiekowi.
— No, czem?
— Dać koniom ostrogę i pojechać cwałem do Rugowej, aby przeszkodzić jego pojmaniu.
— Przybylibyśmy zapóźno, gdyż staniemy tam dopiero w nocy.
— To odszukamy zaraz karauł i oswobodzimy go, żeby go nie zawleczono do jaskini.
— Gdzie ten karauł? Jak się tam dostaniemy? Gdzie on tam siedzi? Czy spadną ci z nieba odpowiedzi na te pytania?
— Czy sądzisz, że to takie trudne?
— Nietylko trudne, ale wprost niemożliwe. Do kogo udasz się tam późną nocą po wiadomości? Wszyscy będą spali, a ci, którzy czuwają, to pewnie stronnicy Szuta.
Strona:Karol May - Szut.djvu/217
Ta strona została skorygowana.
— 193 —