Strona:Karol May - Szut.djvu/218

Ta strona została skorygowana.
—   194   —

Czy możemy tam przyjechać, dopytać się i przypuścić szturm do karaułu, w pół godziny?
— Pewnie, że nie.
— Inglisa już wieczorem pojmają. Zanimbyśmy przedsięwzięli coś dla jego uwolnienia, będzie już w drodze do jaskini.
— W takim razie nie jedźmy do Rugowej, lecz zatrzymajmy się tu pokryjomu i wydobądźmy go. To dla nas ani niebezpieczne, ani trudne, bo znamy drogę ukrytą.
To, co on teraz radził, postanowiłem sam właśnie. Była to najpewniejsza droga ocalenia lorda. Mimoto rzekłem, potrząsając głową:
— To się nie da zrobić, Halefie.
— Czemu?
— Bo stracimy na to czas, dla nas bardzo drogi.
— Co znaczy czas wobec potrzeby ocalenia nieszczęśliwego człowieka!
— Gdybyśmy chcieli pomagać wszystkim nieszczęśliwym, musielibyśmy mieć zdolność pomnażania się tysiąckrotnie. Niechaj każdy troszczy się o siebie.
— Zihdi, ja ciebie nie poznaję!
— Inglis mnie nic nie obchodzi. Był tak nieostrożny, że zwrócił uwagę zbójów na swe ogromne pieniądze, niech więc teraz ponosi skutki. Ja nie miałem z nim nic do czynienia. To lord, nazywa się Dawid Lindsay, a ja nie znam wcale tego nazwiska.
Powiedziałem to tak obojętnie, jak tylko mogłem; ale zaledwie wyszło imię z ust moich, szarpnął Halef cuglami, że koń jego aż przysiadł.
— Lindsay? Dawid Lindsay? — krzyknął głośno. — Prawda to?
— Tak. To imię wymówiono wyraźnie. Lord jest szaro ubrany, ma niebieskie okulary, czerwony długi nos i bardzo szerokie usta.
— Zihdi, ty zwaryowałeś!
Wytrzeszczył na mnie szeroko oczy. Tamci dwaj wpadli także w zdumienie.