Strona:Karol May - Szut.djvu/227

Ta strona została skorygowana.
—   203   —

krótko się wyrażając. — Nie dostaną ani para. Niech mnie na śmierć zaćwiczą! Well!
— No i cóż on na to powiedział? — spytał Alim.
— Że nic nie zapłaci.
— Wnet zacznie mówić inaczej. Do dziury z nimi! Przyjdę za kwadrans.
Przeciągnięto jednemu i drugiemu pod ręce sznur, za który wciągnęli ich do środka parobcy węglarza.Gdy wyleźli, usłyszałem wewnątrz stosu brzęk łańcucha; wywnioskowałem stąd, że kamień przymocowano u wejścia.
— Czy nie moglibyśmy zaraz odbić lorda? — spytał mię cicho Halef.
— Nie. Nie wzięliśmy z sobą strzelb.
— Co to szkodzi? Mamy pistolety i noże, a ty rewolwery. To wystarczy.
— Gdyby się nawet udało napędzić łotrów, o czem nie wątpię, wpadliby potem na nas, gdybyśmy z więźniów pęta zdejmowali. Nie, trzeba postąpić ostrożniej. Chodź do dębu!
Ruszyliśmy, przyczem musieliśmy oczywiście więcej zaufać pamięci i dotykowi niż wzrokowi, gdyż pod drzewami taka panowała ciemność, że nie widać było własnej ręki. Mimo to dotarliśmy w dziesięć minut do drzewa.
Tu zastaliśmy także prawdziwie egipskie ciemności. Ale znając wszystko, wyleźliśmy na górę i wsunęliśmy się do środka, jak wczoraj.
Teraz szło o to, żeby uniknąć wszelkiego szmeru, bo alim mógł już być w jaskini. Poradziłem Halefowi, żeby nie schodził od pętli do pętli, lecz spuścił się na rękach. Ja zrobiłem to pierwszy, a on za mną.
Dostawszy się do kąta za murem, ugrzęźliśmy w ciemności, ale za chwilę zrobiło się jasno. Wspiąwszy się o kilka szczebli po drabinie, zaglądnąłem ponad krawędź muru do jaskini i ujrzałem alima, stojącego przed obydwoma więźniami, leżącymi na ziemi. W je-