Strona:Karol May - Szut.djvu/23

Ta strona została skorygowana.
—   11   —

— To wprost niemożliwe!
— Tak jest istotnie.
— Effendi, polegam na twem słowie. Gdybym miał przy sobie dużo pieniędzy, wezwałbym cię, byś się ze mną założył.
Zsiadł z konia. Porwał go taki zapał, że mi to w duszy sprawiało przyjemność.
— Biedaku! — powiedział Halef, wykonując ręką ruch bardzo dumny.
— Kogo masz na myśli? — spytał go Izrad.
— Naturalnie, że ciebie.
— Sądzisz, że twój effendi wygra rzeczywiście zakład?
— Całkiem pewnie.
— Czy widziałeś go kiedy, rzucającego czekanem?
— Nie; ale on co chce, to potrafi. Zihdi, radzę ci założyć się z tym młodzieńcem. Zapłaci i będzie musiał prosić cię o przebaczenie.
Było to właściwie rzeczą trochę niestosowną godzić się na propozycyę Izrada ze względu na brak czasu na tę zabawę. Ale nie wiele nam na kilku minutach zależało. Byłem też sam ciekaw, czy mi się uda sztuka z czekanem tak samo, jak z tomahawkiem. Próba bynajmniej nie była zbyteczna, gdyż lada chwila mogła zajść konieczność chwycenia za topór. Było rzeczą wskazaną przekonać się, czy umiem się z nim obchodzić. Toteż zapytałem przewodnika:
— Ile masz przy sobie pieniędzy?
— Pięć, albo sześć piastrów.
— Ja stawiam sto piastrów na to. Jakie warunki?
— Hm! — odrzekł po namyśle. — Ty nigdy nie rzucałeś czekanem, a ja nie jestem przyzwyczajony do twego. Zdałoby się więc kilka razy rzucić na próbę; tak ze trzy razy?
— Zgoda.
— Potem każdy z nas tylko raz rzuci do celu, który sobie obierze.
— To za ostre warunki. Ten rzut właśnie może się przypadkiem nie udać.